Podroz do Azji, ktora zawsze chcialam zobaczyc i poczuc.

Samotna: ja + plecak
Dluga: 10 listopada - 6 grudnia 2009
Niezaplanowana: bez rezerwacji, bez planow, z przewodnikiem w reku i tym co przyniesie los na miejscu
Wyzwanie: olbrzymie

Po powrocie

13/12/2009
Dzisiaj mija tydzien od mojego powrotu do Polski. Ten tydzien pozwolil nabrac dystansu do podrozy, do tego co doswiadczylam i emocji z tym zwiazanych. Mam poczucie, ze dotknelam tego prawdziwego Wietnamu, nie tylko turystycznego. Zobaczylam jak ci ludzie zyja na prawde, jakie maja problemy, jakie wartosci wyznaja, troche poznalam ich kulture i kuchnie. Oczywiscie na tyle na ile pozwala taki krotki czas. Byly chwile trudne kiedy czulam sie zagubiona szczegolnie po przyjezdzie i tuz przed wyjazdem, kiedy juz tesknilam za domem. Ale byl tez chwile prawdziwej dumy i zadowolenia z tego ze jestem w Wietnamie i samodzielnie go przemierzam. Spotkalam wielu ludzi na mojej drodze. Czesc zniknie za chwile, czesc zostanie w pamieci na dluzej, a niektore osoby zawsze bede wspominac. Ta podroz zostawila we mnie glebokie slady, zarowno jako pierwsza do Azji, ale tez jako pierwsza samotna. Wiem tez, ze bede do Azji wracac. Wietnam jednak zawsze bedzie pierwszy :-)

Phu Quoc
















Jestem od 2 dni na wyspie Phu Quoc. I to rzeczywiscie jest raj na ziemi. Nic nie klamali w tych opisach. Dlugie biale plaze, z takim mieciutkim piaskiem (czystym !!!), kt uwielbiam lapac palcami stop i przesypywac. Na brzegu szumia palmy, a fale rytmicznie uderzaja o brzeg, Wieje delikatny wietrzyk. Slonce swieci i jest bardzo goraco ale dzieki wiatrowi daje sie wytrzymac! Jest pieknie! Grudzien i styczen to najgoretszy okres na wyspie (szczyt sezonu), wiekszosc hoteli nie ma juz wolnych miejsc. Ja swoj hotel znalazlam po poszukiwaniach, chodzac od jednego hotelu do drugiego i place 55$ za noc (na szczescie one wszystkie sa polozone na plazy, wiec idziesz po piachu i patrzysz gdzie zaczyna sie kolejny hotel, wchodzisz i pytasz o recepcje). Mialam rezerwacje na tanszy nocel, ale nie podobal mi sie. Ani otoczenie, ani plaza. Chcialam na te kilka dni luksusu otoczeni i mieszkania we wlasnym bungalowie. Nie chce mi sie juz nigdzie ruszac! Choc wyspa nieduza to jednak mozna ja objechac i znalezc miejsca zupelnie bezludne (mimo, ze to srodek sezonu, to ludzi na plazy niewiele. Na szczescie wyspa nie jest jeszcze skomercjalizowana.) Leze na plazy plackiem juz kolejny dzien i tak mi jest z tym dobrze!!! Jestem juz zmeczona podroza, tesknie za domem i bliskim! Chce wracac! Nie sadzilam, ze tak bedzie ale jest! Wieczorem wychodze na plaze, gdzie restauracje wystawiaja stoliki i jem BBQ z owocow morza, gigantyczne krewetki, malze i kalmary. To wszystko przy blasku ksiezyca i szumie fal 2 metry dalej. Super romantycznie ( szczegolnie jak sie jest samemu :-) ! Zafundowalam sobie masaz 90 min od stop do glow za cale 23$. To jest wersja profesjonalna, czyli w takim szalasiku z 10 m od plazy, z muzyka relaksacyjna, recznikami i chyba profesjonalistami. Pisze chyba, bo po masazu mam siniaki na rekach i nogach. Na calej plazy mozna jednak wykonac duzo tansze masaze, za mniej wiecej 5-6$, cale cialo 60 min. Tylko tyle, ze te panie masuja cie na plazy na widoku wszystkich zainteresowanych. Dzisiaj sprobuje tej atrakcji. Zobaczymy. Caly dzien chodza tez kobiety z koszami wypelnionymi owocami i sprzedaja je za symboliczne pieniadze (dla nas). Tyle owocow, co tutaj to nie jadlam chyba nigdy. Ananasy, arbuzy (takie male, troche wieksze niz grejpfruty), pomelu (slodkie grejpfruty - bardzo dobre), mango, dragon frut, mandarynki, banany (te male, naturalnie rosnace i dojrzewajace na drzewach). Od razu obieraja i wreczaja w foliowej torebce. Wykorzystuje przerwe w lezeniu na plazy miedzy 11 a 13 na pisanie. W taki upal chowam sie w cieniu, a teraz wreszcie dziala internet wiec moge cos napisac. Jutro nurkuje. Wyplywam na caly dzien na poludnie wyspy, gdzie sa rozsiane malenkie wysepki. Mam dwa nurkowania (nie jest za gleboko jakies 11-13 metrow). Po poludniu powrot. A w sobote o 12.10 mam samolot do Sajgonu, skad o 17.50 lece juz do Bangkoku. Tam nocuje. W niedziele kolo 20.00 powinnam byc juz w domu!
Na tej wypie turysci zacheceni jej niewielkimi rozmiarami i niewielkim ruchem (w porownaniu do innych miejsc) oraz wszechobecnymi, latwo dostepnymi motorkami porywaja sie na ich wypozyczenie. Widzialam juz kilka osob poklejonych bandazami i plastrami od gory do dolu. Zaraz jak przyjechalam widzialam jeden wypadek. Moj bus stanal przy spadzistej boczej drodze (taka sciezka wlasciwie, ubite wertepy) prowadzacej do hotelu. Zajelam sie wyciaganiem plecaka (potwornie ciezki jest!). Z tej drogi w tym czasie wyjechala para na dwoch skuterkach. Ta glowna droga po ktorej jechalismy, to taka pylowa (w kolorze cegly) szutrowa droga, wysypana drobnymi ostrymi kamyczkami. Dziewczyna dodala gazu, a ze to byl skuter automatyczny, to ja wyciagnal. Nie zdazyla zahamowac ani odjac gazu i nie wyrobila na zakrecie. Wylozyla sie jak dluga na tej zwirowej drodze. Ubrana w krociutkie szorty, bluzke na ramiaczkach i japonki. Zdarla sie do gory do dolu. Krew zmywali z niej we dwoch. A wczoraj na kolacje wybralam sie do knajpki w stylu french bistro. Tam przy stoliku zobaczylam pare, w wieku mniej wiecej 50-60 lat, oboje z bandazami i plastarmi na prawej czesci ciala. Zaczynajac od placow u nog, przez lydki, kolana, uda, dlonie, lokcie i ramiona. Oprocz obrazen kt odniesli, musieli jeszcze zaplacic za uszkodzony motorek, bo te kt oni wypozyczaja nie maja ubezpieczenia (no, ze nie wspomne, ze nasze prawo jazdy nie jest tu honorowane i wlasciwie nie mozemy tu jezdzic samodzielnie). Dzisiaj wracali do Sajgonu, gdzie mieli juz wyznaczona wizyte w szpitalu, a przed nimi ciagle jeszcze 10 dni wakacji.
Wracam na plaze. Musze sie zmobilizowac i zrobic choc kilka zdjec. Jak do tej pory oddawalm sie tylko lezeniu i mysleniu!

Delta Mekongu




































Dotarlam do Rach Gia, ostatniego miasta-portu w delcie Mekongu. Stad poplyne dalej na Phu Quoc - wyspy z dlugimi bialymi plazami, turkusowym morzem i cieniem rzucanym przez palmy (tak przynajmniej wynika z opisow i zdjec). Zanim leniuchowanie na wyspie to kilka slow o delcie Mekongu. Wyobrazalam sobie ja jako kraine wodna raczej, troche jak Wenecje, gdzie ludzie zyja wlasciwie na wodzie i otacza ich bujna roslinnosc. A tu okazalo sie, ze i owszem woda w postaci rzek czy kanalow jest wszechobecna ale nie dominujaca jak w Wenecji. Gdyby nie to, ze prawie zawsze widac wode w zasiegu oka to wyglada jak kazdy inny kawalek Wietnamu. Jest dobrze rozwinieta siec drog, mostow i polaczen promowych, a miasta delty niczym nie roznia sie od innych miast. To co mnie najbardziej zaskoczylo to bujna roslinnosc i ilosci owocow, warzyw i ziol oraz mnogosc roznych gatunkow. Wiedzialam, ze delta Mekongu jest uwazana za spichlerz Wietnamu ale nie sadzialm, ze w praktye tak bardzo jest to widoczne. Tu na prawde od razu widac, ze nic innego nie robia tylko uprawiaja ziemie, ktora rodzi jak na zawolanie. Plony zbieraja 3-4 razy w roku. Jest wszystko. Przejezdzajac na rowerze przez zakatki delty, a potem na targach widzialam warzywa i owoce oraz ziola, ktorych 3/4 nie potrafie nazwac i nigdy ich nie probowalam. W wioskach widzialam cos na ksztalt skupu owocow, a znakiem rozpoznawczym nowej wsi byly tez inne owoce, wystawione przy drodze na sprzedaz w wielkich usypanych gorach. Delta urzekla mnie swoja plodnoscia, bogactwem i roznorodnoscia zbiorow. Do tego roslinnosc. Na kazdym kroku cos kwitlo, poczynajc od malych przdroznych kwiatkow do wielki drzew. Kolory i ksztalty tak rozne i tak inne od tego co znam. Cieszyly oko wielkie, miesiste kwiaty ktorych platki przechodzily od zoltego do ciemoczerwonego z precikami pomaranczowo-czerwonymi. Zaraz obok przykuwaly wzrok male fioletowo-rozowe kwiatuszki, przypominajace furtrzane kulki. W to wszystko wkomponowane bananowce z wielkimi lisciami tuz nad glowa, tak ze male drodne bananki byly tuz na wyciagniecie reki, a obok prezyly sie wysokie palmy kokosowe z zielonymi orzechami w koronach. I ciagle gdzies widoczna woda. Delte zwiedzalam z biurem kt specjalizuje sie w wycieczkach rowerowych po delcie dla bardzo malych grup. Nasza liczyla 5 sosby i przewodnik. Towarzystwo bardzo miedzynarodowe: dwoch Niemcow, Czeszka, Szwajcar i ja. Jedna noc spedzilismy znowu w homestay. Tym razem na wyspie w delcie. Cale gospodarstwo zbudowane na palach. Pod domami bylo tylko falujace morze roslin plywajacych na powierzchni wody. Tak to wszystko mieli prosto skonstruwane ze wszystkie scieki trafialy prosto do rzeki, czy to z domu, czy z lazienki. Nawet nie bylo jakiegos odplywu. Domy przypominaly nasze letnie altany czyli bez okien, bez drzwi, z jakas mini scianka. Lozka to byly takie brezenty rozciagniete miedzy dwoma krzyzakami z drewna. Ale byla moskitiera. Woda oczywiscie tylko zimna. W nocy slychac bylo caly swiat: cykady albo cos w tym stylu, nocne ptaki, jakies gady i zwierzeta zyjace gdzes tam pol w wodzie, pol na ladzie. A poza tym cisza. Zadnego odglosu miasta czy ludzi w ogole. Za to nad ranem, tak kolo 4.00 koguty z naszej wsi i nastepnej rozpoczely na przemian wymiane piania. Kiedy skonczyly i udalo mi sie zasnac na chwile, wybudzil mnie warkot. W pierwszej chwili myslalam ze to helikopter laduje (chyba po muzem resztek powojennych), a to tylko lodki zaczely juz plywac. W delcie wilgotnosc jest tak duza, ze moje uprane wieczorem o 19.00 spodenki z cienkiego lnu wkladalam na tylek nastepnego dnia zupelnie mokre. Ona tez powduje, ze pomimo prysznica cialo lepi sie. Od dwoch dni pogoda wyglada mniej wiecej tak samo, poczatek dnia jest sloneczny, potem kolo 10.00 robi nie nieznosnie goraco i duszno i zaczyna chmurzyc. Kolo 12.00 leje jak z cebra. Potem przerwa i albo wyjdzie slonce albo juz nie, za to deszcze ulewne ale krotkie trwaja do wieczora. Choc nadal jest cieplo i duszno.

Sajgon i o zyciu w Wietnamie

















Wczoraj wieczorem dotarlam do Sajgonu. Brzydkie to miasto jest bardzo ! Taka mieszanka nowoczesnych hoteli, biurowcow i centrow handlowych z olbrzymimi swiecacymi neonami i malych zapyzialych domkow bez charakteru, szczurow biegajacych po chodnikach i bezdomnych spiacych na ulicach (tych widze po raz pierwszy w Wietnamie). Niestety Sajgon nie ma nic z uroku rownie ruchliwego Hanoi. No, a poza tym wreszcie jest cieplo, nawet goraco ale do tego wysoka wilgotnosc i duchota, ktora mnie wykancza. Moze tez moje wrazenia sa takie bo moje spotkanie z Sajgonem zaczelo sie od proby oszukania mnie, a potem kolejne. Najpierw taksowka na lotnisku. Pomijam takich co sami proponuja taksowki, bo to z gory widomo, u nas tez tak jest. Stanelam grzecznie w kolejce po taksowke "normalna". I co kierowca, chociaz mial wlaczony taksometr, chcial cene fix 150 000 VND - bo wozil tam juz duzo osob. A potem zaraz na poczatek zazadal 10. 000VND bo on zaplacil juz za wjazd na lotniako. Nie dalam mu tych 10 000 i powiedzialm, ze pozniej razem z tym co pokaze taksometr. Wyszlo 125 000, oczywiscie bez tych 10 ooo. Potem w hotelu. Obejrzalam dwa pokoje, jeden za 20$ z oknem na ruchliwa ulice, drugi za 17$ bez okna ale cicho. Hotel mial jeszcze jeden minus, nie mial komputerow z ktorych zwykle korzystam piszac moje relacje (do tej pory jak jeden maz wszedzie byly, w niektorych nawet w pokoju). Negocjowalam cene za pokoj z 17$ do 15$. Uznalam, ze jesli sie zgodza to zostane chociaz nie jest to do konca to czego szukam. Jakos nie chcieli zgodzic sie na te 15$, a ze to byl pierwszy do ktorego trafilam (przy pomocy Lonely Planet guide) to chcialam poszukac dalej. Obsluga jednak nie bardzo chciala mnie wypuscic wiedzac, ze jak wyjde to juz nie wroce (chociaz wrocialbym bo wstepnie zgodzili sie abym zostawilam plecak). W koncu zgodzili sie na 15$ i zaprowadzili mnie to takiego ktorego nie widzialam twierdzac, ze to jest przeciez taki sam standard jak tego wczesniejszego. Ale nie byl. Czulam sie oszukana i powiedzialam im to. W koncu zaproponowali mi ten o ktorym od poczatku rozmwialismy, ale ja nie chcialam juz tam zostac. Nie zgodzili sie na pozostawienie plecaka, wiec z 20kg na plecach ruszylam dalej (ta waga plecaka rosnie w zastarszajcaycm tempie, jak wyjezdzalam wazyl tak kolo 12.5 kg, teraz 20kg) Na szczescie nie daleko moze z 5m dalej zgarneli mnie kolejni do takiego hotelu kt z zewnatrz wydawal mi sie duzo drozszy. Od razu powiedzialam o jaki poziom cenowy mi chodzi i okazalo sie, ze maja calkiem mily, choc dosyc maly pokoj z oknem wychodzacym bokiem na ta ulice, wiec stopery w uszy i do lozka.
Dzisiaj rano obudzilam sie juz w nastroju "mam dosc". Chyba nastapilo "zmeczenie materialu" Wietnamem, albo ten Sajgon taki jest. Irytuje mnie wszystko: to jak mowia, to ze jest duszno, to ze jest brzydko, to ze jezdza tak bez przepisow, to ze sa taki nachali, to ze zaczepiaj wciaz i wciaz, to ze chca cos ciagle wcisnac i nie skutkuje powiedzenie im raz: nie, to ze obsluga w sklepach i knajpkach robi ci laske ze w ogole cos ci sprzeda. No jakos jest inaczej niz we wczesniejszych miastach. Oczywiscie kazde ogolnienie jest krzywdzace, wiec spotkalam i tutaj zyczliwe osoby, pokazujace bezinteresownie droge widzac, ze sie platam z mapa, miala obsluge w biurze, gdzie kupowalam zwiedzanie delty Mekong, ktora bezplatnie poszukala i zarezerwowala mi hotel na Phu Quoc, wyspie na ktorej chce spedzic ostatnie dni tych wakacji aby troche odpoczac tak "po normalnemu", mily kelner w japonskiej knajpce, ktory nie umiejac mi wytlumaczyc czym roznia sie dwa rodzaje tej samej wolowiny, pobiegl do kuchni i przyniosl tluszcz i obrazowo wytlumaczyl, ze jedna go ma a druga nie i to wplywa na smak (oczywiscie ta z tluszczem byla i lepsza i drozsza), a potem jak nie wiedzialam co za warzywo jem pobiegl raz jeszcze i po chwili doniosl mi po agnielsku, ze jest to dynia, albo dwoch milych Wietnamczykow kt zaczepili mnie w malej, lokalnej kanjpce sprzedaajcej pho, mowiac ze jestem wyzszy standard bo z jestem z Europy. A potem jak dowiedzieli sie ze z Polski to okazalo sie ze znaja dwie osoby: papieza JP II (co jest dosyc oczywiste) i Z. Lato - bo jeden z nich byl i jest fanem pilki noznej i jako dziecko doskonale pamieta mecze z Lato w druzynie. Ale jestem na nie dla Sajgonu. Bardzo chetnie za to wroce do polnocnej czesci, pomimo tego zimna jakim mnie przyjela.
Bylam dzisiaj w muzem wojny czy tez w dokladnym tlumaczeniu resztek powojennych. To miejsce przypomina o tragizmnie wojny, pokazuje prawdziwe ofiary wojny, zwyklych ludzi, ktorzy cierpnia do dzis. Amerykanie nie mogaca sobie poradzic z Viet Congiem w tunelach, zdecydowali odciac ich od zywnosci. Tereny delty Mekongu i kolo Sajgony byly najpierw zbombardowane, a potem zostaly zatrute chemicznie. Na tych terenach, chociaz to juz 35 lat po wojnie rodza sie do dzis uposledzone dzieci albo takie bez nog i rak, albo starsznie zdeformowane, albo niewidome albo bliznieta syjamskie. Bomby przciwpiechotne do dzis zabijaja i okaleczaj dzieci i doroslych. Jestes w tym muzeum, patrzysz na te wszystkie zdjecia i widzisz caly ogrom cierpienia i przeraznia na twarzach matek uciekajacych z dziecimi, zolnierzy walczacych po obu stronach, ofiar ktore juz nic nie powiedza. A wokol ciebie rzesze turystow pstrykaja sobie zdjecia przy kolejnych samolotach, dzialach czy wyrzutniach rakiet. Usmiechnieci, majacy kolejne pamiatkowe zdjecia: o popatrz tutaj tez bylem, w takim muzem, takie tam mieli samoloty.
Co do zdjec. Wietnamczycy uwieczniaja swoje sluby, tak jak my. Tyle, ze oni wybieraj takie miejsca w ktoych nam nie przyszloby do glowy zrobic sobie zdjecia np. muzem Miasta Ho Chi Min (obecna nazwa Sajgonu) albo muzem etnograficzne w Hanoi. Ubrani sa bardzo roznie, czesc po europejsku, w biale sukienki, czesc po europejsku w czerwone sukienki :-), ale sa tez i pary ktore wystepuja w tradycyjnych strojach. Tutaj dziewczyny na swoj slub i wesele maja co najmniej kilka sukienek (zalezy od zamoznosci). Jedna tradycyjna ao dai (taka dopasowana u gory suknia, dluga do ziemi, rozcieta na bokach, a pod spodem proste spodnie - bardzo seksowanie wygladaja w tych sukienkach), a potem kilka europejskich. Biedniejsze dziewczyny wypozyczaja tradycyjna suknie na slub, te bogatsze szyja. Europejskie skuienki zmieniaja co pol godziny, maks co godzine. Co chwila paraduja w innej. Do zdjec tez widzialam, ze zmieniaja te sukienki. Sluby zwykle organizuja dwa. Jedno przyjecie takie tardycyjne, dla rodzicow i rodziny, gdzie panstwo mlodzi wystepuja w tradycyjnych strojach. Potem dla przyjaciol i znajomych drugie, gdzie dziewczyny wystepuja wlasnie w tych zmienianych co jakis czas sukienkach eurpejskich. Czekajac w Hoi An na poprawiene po raz 6 ubrania (nie na moje nerwy takie szycie, nie z moim perfekcjonizmem i ich kompletnym brakiem perfekcjonizmu) mialam wiele czasu aby rozmawiac z obslugajac mnie dziewczyna. A ze ona za 3 miesiace wychodzi za maz to mi to wytlumaczyla bardzo dokladnie.
Ona mi rowniez powiedziala jak wyglada jej zycie na codzien. Pracuje 7dni na 7 od 8 do 10 wieczorem. Z chlopakiem widuje sie po pracy na chwile, bo potem on jedzie do siebie (tu nie ma zwyczaju mieszkania ze soba przed slubem). Ma tydzien urlopu w roku. Jej zarobki sa kompletnie uzaleznione od tego co sprzeda, ma 4% od wartosci. Srednio w zimie kiedy jest wiecej turystow zarabia 300-400$ miesiecznie, latem 100-200$ miesiecznie. Chociaz raz zdarzylo jej sie zarobic 60$. Jesli zapomni od klienta wziasc reszte zaplaty (a tak jej sie juz zdarzylo 4 razy) to musi to wszystko oddac wlasicicielowi ze swoje pensji. Ma piecioro rodzenstwa, z tego trojka jeszcze sie uczy. Jej ojciec pracuje fizycznie przenoszac jakies ciezary na dworze w sloncu czy deszczu i zrabia 100$ miesiecznie. Matka nie pracuje, bo jak pracowala to tak jak moja rozmowczyni i nie bylo jej od switu do nocy, no i nie mial sie kto zajac rodzina, a zarobila tyle co ojciec czyli 100$. Tak wiec utrzymanie rodziny spoczywa na barkach mojej rozmowczyni (z tego wszystkiego nie zapytalam jej jak ma na imie). Ona sam zakonczyla edukacje w wieku 13 lat. Jak miala 15 poszla do pracy. Pracuje juz 10 lat w tym fachu. Najpierw sprzatala i gotowala w takim samym sklepie, potem kroila material i pomagala szyc, a potem jak sie nauczyla angielskiego to zaczela sprzedawac. Dla mnie niesamowite, ze ona tego angielskiego nauczyla sie tylko w sklepie od turystow. Jak widac moglam z nia pogadac o roznych sprawach, co prawda czasami nie znala takich prostych slow, ale te krawieckie mial w malym placu. Pochodzi ze wsi kolo Hoi An. W Wietnami byla raz w Sajgonie i Danag (30 km od Hoi An). Nie podrozuje, bo to jest zbyt kosztowne i nie sadzi aby kiedykolwiek wyjechala gdzies poza Wietnam. Nie placi podatkow wiec na starosc jej dzieci beda musialy sie nia opiekowac i utrzymywac, tak jak ona teraz opiekuje sie swoim rodzicami. Martwi sie, bo jak juz wyjdzie za maz to musi sie przeprowadzic do meza rodziny (a tam wszyscy mieszkaja na kupie, lacznie z jego mlodszym bratem) i nie bedzie mogla opiekowac sie swoim rodzicami (chyba, ze w tajemnicy przed mezem). Po slubie jej tesciowie staja sie jej rodzina i to ich teraz trzeba utrzymywac, karmic, dogladac, pomagac. Ale nie moze zamieszkac z mezem osobno, bo wszyscy beda gadac, ze z nia jest cos nie tak skoro nie mieszka z rodzina meza. Tak tez beda mowic jesli nie wyjdzie za maz do powiedzmy 28 lat. Ale jest szczesliwa bo ma prace i nie wyobraza sobie nie miec pracy. Bo nawet jak ma wakacje to i tak mysli o pracy. Ale ona jest mloda wiec jest jej latwiej znalesc prace niz jej starym rodzicom. A ja tak dla porownania za motobike placilam 6$ i to byla jazda 50 km w jedna strone czekanie 3h i 50 km w druga.