Podroz do Azji, ktora zawsze chcialam zobaczyc i poczuc.

Samotna: ja + plecak
Dluga: 10 listopada - 6 grudnia 2009
Niezaplanowana: bez rezerwacji, bez planow, z przewodnikiem w reku i tym co przyniesie los na miejscu
Wyzwanie: olbrzymie

Ba Be
































Wlasnie wrocilam z Ba Be praku narodowego w pln-wsch Wietnamie. Boze, nigdy tak nie zmarzlam jak w tym Wietnamie. Nastawialam sie co prawda na rozne warunki pogodowe ale nie sadzialam, ze tak to moze wygladac. Jak przylecialam do Hanoi bylo wilgotno i upalnie. Taki tez byl nastepny dzien. Na zdjeciach jestem w spodenkach i koszulce. Ale juz wieczorem zawial wiatr i troszke pokropilo. Nawet sobie pomyslam, ze to lepiej nie bedzie tak duszno. Nastepnego dnia bylo juz cholodnawo. A kazdy kolejny dzien by gorszy. Jak dotarlam do Sapa czyli w gory bylo juz zajebiscie zimno. Jakies 6-8 stopni. Wieczorem jak sie mowilo widac bylo pare. No oczywiscie po calodziennej przejazdzce na motorze w gorach do mniejszosci etnicznych przeziebilam sie. Mialam nadzieje, ze jak wroce do Hanoi bedzie cieplej. Ale gdzie tam. Tez zimno kolo 13-15 stopni. A tu czeka zatoka Halong, a tam jedna z atrakcji jest plywanie kajakami. No nic, pije Febrisan zabrany z Polski i jem Rutinoskrobin modlac sie aby badziej sie nie rozchorowac. Po przyjedzie do zatoki okazalo sie, ze wieje jeszcze wiatr wiec robi sie niemilosiernie zimno i wieczorem temp. spada do 10 stopni. Mam co prawda bluze polarowa z kapturem i kurte watreproof oraz skarpetki i adidasy, ale i tak jest mi zimno. Konczy mi sie tez zapas czystych skarpetek (wzielam tylko 5 par) i bluzek z dlugim rekawem (3 szt.) Przy okazji nie sadzilam, ze mozna tak dlugo chodzic ciagle w tych samych rzeczach. Wszystko jak widac jest kwestia przyzwczajenia. Od razu uprzedze, ze nie mialam jak oddac rzeczy do prania ciagle przemieszczajac sie. W drodze powrotnej z zatoki pokazalo sie slonce. Juz sie cieszylam, ze chociaz Ba Be (tez w gorach) bedzie w sloncu. Gdzie tam! Jeszcze jak jechalismy swiecilo slonce ale juz nastepnego dania w czasie plywania po jeziorach byl taki ziab, ze aby nie zamarznac siedzialysmy z Tam (przewodniczka) przytulone do siebie. Ja w obu kapturach na glowie, ona okutana szalikiem. Dzisiaj jest troche cieplej. Ale po powrocie do Hanoi kupilam 4 kolejne pary skarpetek. Tak na wszelkie wypadek. Bo niby przemieszczajac sie na poludnie temperatura rosnie, ale nigdy nic nie wiadomo. Chcialam rowniez kupic jakies bluzy ale oni tu nie maja europejskich rozmiarow wszystko jest na mniej wiecej nastolatke drobniutka i chudziutka.
Na szczescie przeziebienie udalo sie wyleczyc (nie obylo sie bez opryszczki, zreszta dwokrotnie). Jeszcze troche kataru zostalo i kaszlu ale juz jest ok. Moj kierowca tak sie przejmowal moja choroba, ze oddal mi swoj szalik oraz co wieczor pilnowal abym natarla sie porzadnie jakims olejkiem (chyba eukaliptusowym). Oni stosuja go tu na wszystko, na mdlosci, na przeziebienia, na katar i na komary.

Wynajelam samochod i przewodnika, ktorym okazala sie byc dziewczyna o wdziecznym imieniu Tam (kt czasami samo mi sie przeksztalcalo w Tammy), mniej wiecej w moim wieku. Na miejscu mielismy dwa noclegi tzw homestay czyli w domu u lokalnych. Po Sapa bardzo sie tego obawialam. W goscine przyjmuja zwykle Tajowie, ktorzy sa jedna z mniejszosci w Wietnamie. Oni buduja swoje domy na palach. Te domy to takie chatki zabite z desek, dziury miedzy deskami na mniej wiecej 2 cm. A jak juz wiadomo bylo zimno. No wiadomo ze lazienki i WC w domu brak. Bardzo dobrze jest jesli jakas namiastka jest w podworzu.
Ale nie bylo tak zle :-). Co prawda wszystko to co powyzej mialo miejsce ale dostalam dwa bardzo grube koce/kordly z demobilu, ciezkie takie ze nie ruszysz ich w nocy. Ale za to bylo cieplo. Tylko wczoraj wialo mi po buzi zimnym wiatrem przez te szpary.
Tajowie zyja bardzo niewspolczesnie ;-). Ich domy to zwykle jedna lub dwie izby. Jesli jest ta druga, to taka odswietna, dla gosci i na uroczystosci. W tej izbie ja spalam, a moj gospodarz mial w niej kolekcje swoich dyplomow z wojska, swoje zdjecia w mundurze, zdjecie ojca narodu Ho Chi Mina oraz oltarz poswiecony zmarlym przodkom (chyba ojcu), aha i dwa portrety wnuczki, na golaska jako niemowlak, zmienialo sie tylko tlo, podlozone komputerowo, oba bardzo kiczowate. To mi przypominalo takie jarmarczne zdjecia jakie robili sobie nasi dziadkowie. W pierwszej roboczej izbie maja palenisko na podlodze (wszystko robia na kuckach), a obok taki dywanik ktory sluzy im za cos na ksztalt miejsca do jedzenia. Niestety dla mnie byl dywanikiem i regularnie wlazilam na niego nogami czyli tak jakbym chodzila po naszym stole na ktorym jemy. Nie maja biezacej wody ale jest telewizja satelitarna i lodowka. Wszyscy siedza w tej jednej izbie. Kobiety zajmuja sie przygotowaniem jedzenia, dzieci bawia sie, a mezczyzni ogladaaj telewizje rozmawiajac i pija zielona herbate z malutkich szklaneczek (jak kieliszki do wodki). Co ciekawe, siedza w kurtach, czesto puchowych, czapkach i szalikach. Starsze kobiety nosza na glowach takie charakterystyczne dla Tajek chusty.
Za domem plynela rzeka. Widzialam jak kobiety ze wsi robily w niej pranie, a jedna dzien wczesniej oprawiala i myla w niej kure (mam tylko nadzieje, ze nie byla to ta ktora ja jadlam nastepnego dnia na kolacje). A o jedzeniu jeszcze napisze ale potrzebuje wiecej czasu...
Samo Ba Be jest piekne, to 3 jeziora polaczone w jedno i jeszcze laczace sie z rzeka. Wszystko to otoczone wysokimi skalami porosnietymi lasem tropikalnym (jesli mozna uzyc tego okreslenia). Ta roslinnosc jest taka gesta ze aby w nia wjesc trzeba miec maczete. Tu obcuje sie z przyroda prawie nie ruszona przez czlowieka i znowu z taki najprostszym zyciem. Piekno takich miejsc mnie powala, nawet w takim zimnie :-). Na szczescie tu nie ma wielu turystow wiec infrastruktura jest bardzo uboga, ale dzieki temu to miejsce zachowuje swoj klimat.Tu rowniez widzialam jaskinie, ale juz bez swiatel w ogole, za to z tysiacami nietoperzy gdzies nade mna. Okropne uczucie jak wiesz ze one lataja tam gdzies wyzej, slyszysz ich piski i widzisz tylko ich odchody na dole. Modlilam sie aby ich nich nic nie sploszylo (przez jaskinie przeplywala rzeka, a nia lodzie z lokalnymi) i dziekowalam Bogu, ze nie mam latarki i nie podkusi mnie aby poswiecic nia do gory. Od razu tez pochwalilam sie w mysliach za zaszczepinie sie przeciwko wsciekliznie (nietoperze roznosza).
Z Hanoi do Ba Be jest okolo 250 km. Pokonanie tego dystansu zabralo nam 8 godzinz przewra na obiad. Za Hanoi drogi sa juz takie, ze ja nawet nie wiem do ktorej to kategorii u nas nalezy. Szerokie na 1,5 samochodu, czyli jak jada dwa z na przeciwka i maja sie minac to kazdy zjezdza mocno na pobocze i patrza czy nie roztrzaskuja sobie lusterek. Z tym, ze pobocza prawie nie ma. Do tego powszechny sposob podrozowania czyli motorki. Na wsiach wozna na nich wszystko, swiniaki, psiaki, kury, pily, opony, drewno na opal, zabiory z pola, baniaki, bambusy, trzcine cukrowa itd. Trzeba na nich bardzo uwazac, bo ciezko im utrzymac rownowage i byc zwinnym z takim obciazeniem. Kiedy przeczytalam w przwodniku zdanie "...nie trzeba wynajmowac samochodu z napedem na 4 kola..." zastanowilo mnie to. Moj samochod to byla jakas Toyota ale tak bardziej w kierunku Avensis. Po czym dzisiaj w drodze powrotnej przekonalam sie, ze jednak lepiej jest taki miec, jak ci mieszkancy gory ktorzy naleza do najbogatszych. Nasza droga nagle skonczyla sie. Przez jej srodek plynel wartka rzeka z kamienistym dnem. Myslam, ze zgubilismy sie. Ale nie, za nami jechala ciezarowka, ktora zwawo pokonala ta rzeke. Woda siegala jej tak mniej wiecej do 3/4 wysokosci kol. Moj kierowca, ku mojemu przerazeniu, zaczal przymierzac sie do pokania jej. Wyszedl poprzerzucal pare kamieni, ocenil dno i wrocil do samochodu. Wlaczyl pierwszy bieg i dawaj do tej rzeki Ja zamarlam. Juz widzialam sie jak szukam innego srodka transportu aby dotrzec do Hanoi odebrac moj paszport z hotelu (tak, tak zapomnialam o nim, oni nie oddaja sami z siebie, a wymagaja go do zamledowania jak przyjazdzasz) a potem zdazyc na nocny pociag do Hue (na kt teraz czekam). Na szczescie zatrzymal sie tylko raz, zawieszajac sie na jakims kamieniu. Ruszyl do przodu, potem do tylu ale dal rade. Bardzo polubilam i zaprzyjaznilam sie z Tam. Wlasciwie traktowalysmy sie jak kolezanki, a nie jak klient-wkonawca uslugi. Dzieki niej mogla dowiedziec sie bardzo duzo o Wietnamie, o ludziach. No i Tam pokazalam mi co znaczy kuchnia wietnamska i jak jadaja zwykli Wietnamczycy. Sama nigdy w zyciu bez znajomosci jezyka bym tego nie doswiadczyla. Ale o tym nastepnym razem. Zbieram sie na pociag.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz