Podroz do Azji, ktora zawsze chcialam zobaczyc i poczuc.

Samotna: ja + plecak
Dluga: 10 listopada - 6 grudnia 2009
Niezaplanowana: bez rezerwacji, bez planow, z przewodnikiem w reku i tym co przyniesie los na miejscu
Wyzwanie: olbrzymie

Jedzenie w Wietnamie

























Co do jedzenia, obiecalam wrocic do tego tematu. Po przyjezdzie zaraz pierwszego wieczoru wyszlam w poszukiwaniu czegos do jedzenia. To co bylo powszechnie dostepne to jedzenie na ulicy. Bylo ciemno wiec widziala tak mniej wiecej jak to wyglada. Malenkie plastikowe krzeselka, do tego troche wieksze stoliki. Jak siada przy tym europejczyk to kolana ma pod broda. Najczesciej calym tym interesem zawiaduje jedna osoba i ma ilus pomocnikow, z reguly dzieci. Ja trafilam do takiej pani co miala przy sobie taki ogromny kociol z czyms na ksztalt wywaru w srodku. Ten kciol stal na wiaderku w ktorym palil sie wegiel. Zamowilam na migi miseczke tej zupy. Po prostu pokazalam palcem gar. Na szczescie nic innego nie serwowala. Wziela plastikowa miske (dokladnie taka jakie u nas sprzedaja Wietnamczycy) i nalozyla gola reka makaron, wrzucila do tego grasc ziol (kolendra, jakies ziolo przypominajace nasza rukole ale inny smak, bazylia duzo bardziej intensywna w smaku i zapachu, mieta), dolozyla inne dodatki i zalala to wszystko wywarem.W mojej zupie plywaly takie malutkie uszka z ciasta ryzowego, kawalki szynki, kawalki kurczaka i czegos, czego do dzis nie umiem zidentyfikowac.Wygladalo to tak jakbys folie bombelkowa podsmazyl na tluszczu i wrzucil do zupy, pomarszczone, porowate i przezroczyste. Zupa taka sobie w smaku. Jakos nie przypadla mi do gustu. Za to miejscowi bacznie mnie obserwowali. Bylam jedyna ktora z nimi siedziala. To zreszta pozniej bylo regula. Nie widzialam innych europejczykow aby kupowali jedzenie na tych ulicznych straganach i jedli razem z Wietnamczykami. A jak juz jadlam to mialam okazje przyjzec sie jak to wyglada z bliska. Niestety wszystko kosmicznie brudne, ale nikt sie tym nie przejmuje i jeszcze rzucaja resztki z zupy, kosci, skorki i serwetki na ziemie obok miejsca gdzie siedza. Stoliki sa pochlapane i pokryte kurzem z ulicy. Na stolikach takie pojemniki na paleczki, lyzki, wykalaczki i serwetki pociete z jakies wiekszej, szarej plachty. Oczywiscie paleczki wielokrotnego uzycia, wole nie myslec czy wykalaczki tez. Brudne naczynia leza w wielkiej misce i czekaja na oplukanie. Z tylu nad glowa tej pani swieci jakas lampka ale tak na prawde wiecej swiatla jest z niedalekiej latarni ulicznej. Te dodatki ktore wkladala do zupy sa w takich plastikowych miseczkach upchane jedna kolo/na drugiej. Wygladaja na jakos mocno zuzyte, zeby nie snuc domyslow ze brudne. Jak skonczylam zupe zaplacilam pani zadana cene, a ona wydal mi reszte ta sama reka co nakladala mi makaron do zupy. Jak wrocialam do hotelu to tylko przezegnalam sie i pomyslalam, ze na cholere na szczecie tez sie szczepilam i ze mam w apteczce wszystko co trzeba na powazne zatrucie pokarmowe z antybiotykiem lacznie. Przezornie zapakowalam do torby od razu Laremid, na wszelki wypadek. Ale nic takiego nie nastapilo. Potem sprobowalam jesc w knajpach z anglojezycznym menu i podajacym jedzenie w troche lepszych warunkach. Do czasu, jak nie poszlam w jednej takiej restauracji do WC. Toaleta byla za kuchnia. Jak ja zobaczylam jakie tam warunki panuja i jakie zapach sie unosza, to doszlam do wniosku, ze to wszystko jedno gdzie ja jem na plastikowym krzeselku na ulicy czy w restauracji. Na ulicy przynajmniej widze co i gdzie jest gotowane. A te stragany uliczne bardzo mnie ciagnely, chociaz balam sie tego ich braku takich elementarnych zasad w kwestii jedzenia. Przelamanie lodow nastapilo trzeciego dnia. Chodzilam tak wieczorem kolo tych kramikow z jedzeniem i bardzo chcialam czegos sprobowac. Jedzacy w nich Wietnamczycy mieli takie dobre rzeczy: miesko skwierczace na zeliwnym polmisku, slimaki, male szaszlyczki z grilla serwowane z jakims owocem, a do tego sos do maczania (z grilla mieli tez kurze lapki), slimaki takie malutkie i wieksze, zupki roznej masci i rodzaju, miesko z ryzem i zieleninka. No i musialam sprobowac i ja. Zrobilam rozeznanie spacerujac kilka razy wokol upatrzonego straganiku. Tym zawiadywal facet ale biznes byl rodziny. Pomagali mu zona i dwoch synow. Podeszlam i znowu pokazalam palcem na skladniki rozlozone przed nim. I tu nastapila pierwsza wpadka. On mial wieksze menu. Ale jakos, nie wiem jak bo bylam mocno spieta, dogadalismy sie, ze chce miesko. I dostalam. Najlepsze jakie jadalam. Boze, cudo! Kawaleczki wieprzowinki podsmazone i podduszone z cebulka i jakims rodzajem kapusty troche jak pekinska tylko delikatniejsza i zielona jak szczaw. Do tego podsmazony ryz i zieleninka czyli ich salatka zlozona z ziol tych co powyzej w zupie. Palce lizac! Od tego czasu jadam w roznych miejscach. Zaliczylam super wypasione restauracje z owocami morza i takie uliczne stargany. I oczywiscie najbardziej pamietam to uliczne jedzenie. W Hue wieczorem poszlam na tutejszy bazar kupic owoce. Bylam glodna wiec chodzilam od straganu do straganu i kupowalam sobie cos dobrego, a to usmazone pierozki z nadzieniem z warzyw lekko na ostro, a to paczki obsypane sezamem a w srodku nadzienie chyba z czegos na ksztalt papki ryzowej, a drugie z nadzieniem ze slodkich ziemniakow, a to takie dlugie paluchy niczym nie nadziewane a slodkie. Trafilam rowniez na miejsce gdzie na chodniku siedziala jedna pani a wokol niej na stoleczkach kolo 20 osob i zajada cos z misek na kolanach (stoliczkow tym razem brak). Przed nia byly wystawione dwa duze kosze, w jednym miala w misce marakon ryzow, w drugiej ziola i miseczki z paleczkami. Nieopodal rowniez na chodniku jej dwoch towarzyszy grillowalo mieso. Podeszlam. Oczywiscie nikt nie mowil po angielsku ale to zaden problem dla nich. Daja mi do jedzenia to co uwazaja ze ja chce i po problemie. I tak dostalam miske ryzu z tym grillowanym miesem, posypanym orzeszkami i dolozona salatka z ziol i zielonej papai. Bardzo to bylo dobre. Wieprzowina byla lekko slodkawa, bardzo soczysta, z posmakiem orzechowym, tak, ze te orzeszki swietnie sie komponowaly. A do tego swiezy, leciutko cierpki smak papai. Usmiechajac sie zrobili mi miejsce kolo siebie. Smiesznie to wygladalo, ja taka duza na takim malutki stoleczku, z kolanami pod broda, gorujaca nad nimi. Wszystkie glowy czarne moja jedyna blond. Dzieki Tam mialam tez okazje jesc tak jak Wietnamczycy. W drodze do Ba Be zatrzymalismy sie na obiad w lokalnej restauracji, ktora wygladala tak jak ten staragan, tylko byla pod dachem i miala normalnej wysokosci stoliki. Poniewaz bylo to juz daleko za Hanoi i na drodze rzadko uczeszczanej przez turystow bylam nie lada atrakcja. Wszyscy mnie ogladali z kazdej strony i zadawali Tam mnostwo pytan na moj temat. Tam zamowila obiad tak jakby zamawiala dla siebie. No i na stol wjechal karp duszony w pomidorach (bardzo dobry), kawaleczki smazonej wieprzowiny (tez pycha), ryz (to podstawa), zupa warzywna (wyjadaja tylko zielone plywajace warzywa, takie ledwo co zblanszowane w wywarze z miesa i maczaja je w sosie rybnym ze swiezo pokrojonym chili), surowka z kiszonej kapusty (tej co powyzej podobnej do piekinskiej -bardzo dobra) i zielona fasolka. Najadlan sie tak, ze myslalam, ze bede sie toczyc. Ale nie moglam sobie odpuscic.Tak mi smakowalo. Tam z kierowca zjedli delikatnie po miseczce ryzu i kilku dziubnieciach reszty. A ja dwie miseczki ryzu i wyjadlam reszte prawie do konca. I tak bylo za kazdym razem. Potem jeszcze zaskoczyly mnie posilki w domu Tajow w Ba Be. Tam sprobowalam po raz pierwszy mlodych bambuskow i chyba jego korzenia duszonych na parze i lekko podsmazonych i wolnochodzacego kurczaka tylko uduszonego z cudownie prostym sosem z cytryny i soli, podanego w calosci lacznie z glowa z grzebieniem kogucim na niej (to rarytas i zamowili go specjalnie dla mnie. Potem pytali jak mi smakuje, a ja w przyplywie szczerosci powiedzialam, ze lekko twardy ale sos przepyszny) i sticky rice czyli taki zlepiony ryz przygotowany w bambusie. Roboty z tym od cholery, a nic specjalnego. Najpierw przygotowuje sie sam ryz, potem wpycha sie go w kawalki bambusa takie mniej wiecej 30-40 cm. Nastepnie, zatyka od gory i od dolu zgniecionym lisciem z bananowca i opala sie ten bambus w ogniu. Jak juz jest calkiem opalony, scina sie te spalne czesci, a potem jeszcze skrobie tak aby pozostala tylko taka cieniutka warstwa. Nastepnie znowu wklada sie to do ognia aby tym razem podgrzac ryz. Jak juz jest cieply to sie go wtedy je. Palcami obrywasz pozostalosci bambusa i jesz zlepiony ryz. W innej "restauracji" w Ba Be (dosyc dobrze ja sfotografowalam) sprobowalam wieprzowiny z grilla, takiej prawdziwej ze swinek wolnochowanych. Zupelnie innych smak. Delikatna ale bogatsza w smaku, czuc, ze to wieprzowina najwyzszej jakosci. Ta "restauracja" to jednoczesnie dom mieszkalny i miejsce gdzie mozna sie przenocowac. W srodku z jednej strony worki z ryzem czy innym ziarnem, stoliki i krzesla, a z drugiej lozka dla gosci, motor Minsk i palenisko, na ktorym gotuja i przy ktorym mozna sie ogrzac. W podworku WC. Lazienki brak. W drodze powrotnej znowu zatrzymalismy sie w przdroznej restauracji. Tu czesc menu byla wystawiona na polmiskach. Niektore pozycje surowe, inne w czesci juz obrobione, czyli skladniki dan. Patrzysz co maja, a potem zamawiasz to na co masz ochote, przyrzadzone tak jak masz ochote. Do tego niestety trzeba znajomsci jezyka i potraw, inaczej nie da rady zamowic. Zobaczylam taki kawal tlustej, obgotowanej wieprzowiny ze skora, jeszcze widac szczecine na niej i pomyslalam jak oni to moga jesc. A potem okazalo sie, ze Tam ja zamowila. Dostalismy pieknie wysmazone na zlotobrazowo kawaleczki na raz do buzi, posypane mloda dymka. Wygladaly super, tylko ten tlusz i ta szczecina troche mnie odstreczaly. Ale co tam raz sie zyje....Cudo!!! Ta wieprzowina byla rewelacyjna wyjadlam wszystko co do jednego okruszka. Na statku w zatoce Halong byly serwowa ne kraby. Ja znam i owszem kraba z widzenia ale nigdy go nie rozbieralam palcami. Na szczescie Austarlijczyk wprawiony w bojach pokazal mi jak to robic. Uchlapalm sie cala ale zjadlam. Potem bedac w Hue tez zamowilam sobie kraba w sobie tamaryndowym (z imbiru, czosnku, szalotki, sosu sojowego i czegoś tam jeszcze - generalnie ciemny i gesty ale bardzo dobry intensywny smak). To ze ten sos tak wyglada i ze krab jest nim caly pokryty, dopiero dowiedzialam sie jak go przyniesili. Przezronie nie zdjelam kurtki. Uznalam, ze jako waterproof lepiej zniesie chlapanie ciemnym sosem niz moj nowo nabyty sweter. Boze, ja jak sie nameczylam z tym krabem. Raz, aby nie na chlapac, dwa aby wydlubac to mieso z niego. Jedna lekcja otwierania nie wystarczyla. Nie bardzo sobie z nim radzilam. Do tego nie bylo takich szczypcy ktorymi moza zmiazdzyc skorupe i wyjac mieso. Jak o nie zapytalam to klener kazal mi rozbijac o stol. Nie bardzo to sobie wyobrazalam, wiec zostalo mi rozgryzanie zebami. Po z trudem zakonczony posilku moje rece wygladaly jakbym dlubala w ziemi, pod paznokciami pelno sosu ktory zabarwil skorki na ciemnobrazowo.
Juz pozniej w Rach Gia zjadlam najdziwniejsza kanapke mojego zycia, oczywiscie na ulicy: bagietka a do tego uwedzone najpierw, a potem usmazone swinskie ucho, ogorek zielony, swieza kolendra, omlet z dwoch jajek i sosy, jeden chyba sojowy drugi z chili. Bardzo dobra! To uliczne jedzenie najbardziej mnie fascynuje i najbardziej mi smakuje. Jest rozne w zaleznosci od regionu, tak jak bardzo rozny jest Wietnam. Kazdy region ma jakas swoja specyfike. Szkoda tylko, ze nie znam wietnamskiego aby dowiedziec sie co jem i co moga mi zaoferowac.
To z grubsza tyle jesli chodzi o kuchnie. Zobaczymy co bedzie na lekcji gotowania. Mam dostac przepisy, moze ktorys bedzie sie dalo wykorzystac w domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz