Podroz do Azji, ktora zawsze chcialam zobaczyc i poczuc.

Samotna: ja + plecak
Dluga: 10 listopada - 6 grudnia 2009
Niezaplanowana: bez rezerwacji, bez planow, z przewodnikiem w reku i tym co przyniesie los na miejscu
Wyzwanie: olbrzymie

Sapa, Bac Ha































Nocnym pociagiem dotarlam do Lao Cai, potem busem do Bac Ha i do Sapa, czyli gory na pln Wetnamu. W pociagu poznalam pare Niemcow, potem Zyda i Malezyjczyka. I jakos bylo razniej. To z nimi, a glownie z Malezyjczykiem spedzilam ten czas w Sapa. Byla taka mgla, ze nie widac wlasnych nog. Na dodatek ta mgla byla bardzo mokra. Jeszcze czegos takiego nie doswiadczylam, zeby krople wody zbieraly mi sie na brwiach i rzesach. Na hotelu zaoszczedzilam bo byl bardzo nisko budzetowy za 5$ (ciagle standard ok chociaz nie wzielabym go, gdyby to bylo dluzej niz 1 noc) ale za to 25$ wydalam na 1 dniowa wycieczke, a jakze na motorze w gory, do mniejszosci etnicznych. Niestety Wietnam nie jest az taki tani jak byl kilka lat temu. No i bedac sama nie moge dzielic kosztow na iles osob. Ale ma to tez swoje dobre strony :-)
Targ w Bac Ha to cos, co u nas juz dawno odeszlo w zapomnienie. Wkladaja najlepsze ubrania, bo targ to miejsce regularnych spotkan towarzyskich. A przy okazji zalatwiaja sprawy, kupuja mieso albo swinie albo kota, wymienia sie na towary albo ida do przenosnego fryzjera, albo siadaja podgadac i wypic cos mocniejszego przy talerzu pho (taka wersja naszego rosolku). Maja niesamowicie kolorowe i wymyslne stroje. Zreszta gory to kraina mniejszosci etnicznych, wlasnie rozniacych sie strojami, zwyczajami i jezykiem. Widzialam co najmniej 3 plemiona. Ale zyja bardzo prosto. Ja ich obserwujesz, gdzie mieszkaja (takie szalasiki zrobione z bambusa i maty), jak chodza na bosaka albo tylko w takich kalpeczkach plastikowych, jak bawia sie ich dzieciaki kolkiem popychanym takim dlugim drutem, jak gotuja na palenisku w podlodze, to wiesz ze od zycia nie trzeba wymagac tak wiele jak my wymagamy. Oni wydaja sie byc szczesliwi z tym co maja, a maja bardzo malo. Sa usmiechanieci i zyczliwi, znaja sie wzajemnie i chca poznac ciebie, zadaja pytania (maja taki specjalny program nauki (wiekszosc z nich to analfabeci) ze ucza ich rowniez angielskiego, chyba na potrzeby handlu z turystami). Chca sprzedac swoj towar ale mam wrazenie ze to jest drugorzedna sprawa. Patrza na ciebie i widza czlowieka a nie jego kase i ile jest wart. Pytaja o to skad jestes, ile masz lat, o rodzine, o rodzenstwo, o dzieci i meza, no a mnie regularnie dlaczego nie mam meza i dzieci skoro mam tyle lat. Porownuja do siebie: a ja mam 38 i 3 dzieci. Jak potrzeba to tez pokazuja ci droge albo hotel. Zreszta ta zyczliwosc ujmuje mnie tutaj. Wczoraj na stacji szukalam okienka w ktorym mialam odebrac bilet na pociag, kupiony jeszcze w Hanoi. Oczywiscie sami lokalni. I jeden pan widzac nasze zagubienie (moje i Malezyjczyka) podszedl do nas i na migi pokazal nam gdzie isc. I tak jest bardzo czesto nie tylko w stosunku do mnie ale rowniez do tubylcow. Teraz mam troche czasu. Przyjechalam o 5 rano do Hanoi i czekam na wyjazd nad zatoke Halong o 8.00. Wszedzie maja komputery z dostepnem do netu wiec pisze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz